piątek, 6 maja 2011

Poezja na ulicach Sydney

________________________________________________________



POEZJA NA ULICACH SYDNEY

Niedostrzegana 

włóczy się po ulicach sydnejska poezja - kochanka dziwaków...


Przeniknięta insomnią wyzierającą z oczu kloszarda
wciska mu hamburger w czarne z brudu ręce.
Wyrzucanych z Sądu Rodzinnego rozbitków
pociesza (przegranymi na dygital) tamtymi latami,
których pełno w antykwariatach po drugiej stronie życia.
Na nieskończonej fali Pink Floydów
kołysze ich odpływem, żeby zapomnieli;
choć sama dławi się nostalgią, gdy żebrzący Borys
trąbką przywołuje podmoskiewski zmierzch
pod wyniosłością wieży Centrepoint.



Uciekając przeszłości,
kamufluje się w różnojęzycznych przechodniach.
Nieuleczalnie cierpiąca daje się oszukiwać
rozwalonym na wystawach talizmanom,
a potem, w zadymionym smutkiem pubie,
do zachodu blusuje z pijanymi Ozi.


Padłą w zaułku trzeźwi chłodny deszcz,
a wiatr rozczesuje zmierzwione włosy
i podrzuca suknię z jesiennych liści.
Przetworzona w piękność ulicznica
spowija się oparem perfum z testera,
w obnażającym lustrami Davidzie Jonesie,
z którego ucieka, nie mogąc znieść milczenia fortepianu,
nieatrakcyjnego już dla nikogo...

W drodze do nocy daje się ponieść podnieceniu ulic,
żeby jeszcze raz zafascynować się swym odbiciem
w czarnych szybach wieżowca,
zapłonionych propozycjami bezczelnego słońca.
Porzucona przed opustoszałym domem
rozpłacze się wśród różowatej nagości drzewa
uwięzionego w betonie miasta.

Potem, wmiesza się w tłumy zdążające na występ
szokująco szczerej Alanis Morisette.
Po drodze, pośpiesznie wyliże loda za trzydzieści centów
w Mac Donaldsie przytulonym do Entertiment Centre
- zanim zasiądzie w ostatnim rzędzie, tuż pod dachem,
w otoczeniu bezrobotnych kochanków.


A po koncercie przemknie ulicą koło portu,
gdzie kręcą się opadłe liście i śpią samochody.
Osłabła z samotności ulegnie potędze mostu
i ponad zimno lśniącą wodą,
z nieodwzajemnioną miłością
zatęskni do stojącej na redzie Opery.



Gnana chandrą
nieziemską kolejką wślizgnie się w somnambulizm miasta,
żeby w Kasynie, oddając się ostatnim pożądaniom,
chociaż poocierać się o ciała szukających szczęścia
transwestytów, prostytutek, złodziei,
nieudacznych kochanków, zmęczonych klezmerów.



Ze złudzeń spłukana
na wietrznym podjeździe złapie taksówkę do Oxford street,
gdzie, wreszcie niczego nie pragnąc,
wciśnie się pod kołdrę bezdomnej
spędzającej noce na ławce autobusowego przystanku.
Oparte o brudne poduszki,
w milczeniu pociągając z flaszki,
zapatrzą się w sznury samochodów,
przemykających niejasnych typów

i snującą się jak czarna melancholia - noc...


_______________________________________________________________

Ten wiersz sporo osób juz zna. Najpierw szedł w radiu 2000FM, czytał - Andrzej Siedlecki. Później wiersz został nagrany w radiu SBS, bo pracująca tam wtedy Ernestyna Skurjat powiedziała, że jak go usłyszała u nas, to mało z krzesła nie spadła... ;)
Niektórzy po wysłuchaniu wiersza chcieli książkę kupić, ale niestety do dziś nie przygotowałam jej do wydania.
Za to nagraliśmy film. "Poezję na ulicach Sydney" nakręcaliśmy pół roku. Głównie z powodu braku czasu kamerzysty i Iwony, która grała Poezję - czyli młodą kobietę nieprzystosowaną do życia w obcym kraju. 

Sydney jest miastem cudownych, żyjących na luzie ludzi. Dlatego nikt nie interesował się faktem, że do supermarketu wchodzi dziewczyna dziwacznie ubrana, z poprzypinanymi agrafkami jesiennymi liśćmi. Tak przystrojona chodziła po ulicach nie bulwersując nikogo.(A ja, jak cień wlokłam się za nią...) Kloszard, któremu podaję papierosy jest autentyczny. Szukał petów w doniczkach i śmietniczkach, z radością przyjął całe papierosy. W wierszu był inny kloszard, ale obaj mieli w oczach taką samą rozpacz.

W filmie na trąbce gra kolega muzyk. W wierszu uwieczniony Rosjanin Borys, który grał nawet Ave Maria żebrząc, ale to było dawno i Borys zniknął... Zastąpił go Polak Andrzej, który, żeby było śmieszniej, w pracy miał ksywkę ...Borys.
Kiedy kręciliśmy scenę z graniem na trąbce, za Andrzejem, w dwóch wystawowych oknach mężczyzna i kobieta tańczyli z zielonymi wężami i przechodnie gapili się na nich, ale niektórzy wrzucali Andrzejowi bilon do futerału, musieliśmy ubłagać Andrzeja, żeby nie uciekł...
Oprócz nas trojga wszyscy sa przypadkowo poproszonymi o zagranie, a chłopiec w pubie, okazał się polskim studentem.

Najśmieszniej było, gdy kręciliśmy zakończenie: my dwie zagubione, na ławce popijamy czystą wyborową z piersiówki na Oxford str. - chyba najbardziej znanej ulicy Sydney.
Prawdziwa bezdomna na tej właśnie ławce spędzała noce przynajmniej przez 2 lata.
Ucharakteryzowałam się ma kloszardkę, ubrudziłam olejem wlosy, twarz wymazałam popiołem, starymi ubraniami wytarłam w domu okna na zewnątrz, poszarpałam rajstopy. Na ławce położyliśmy koce, poduszki, plastikowe torby pełne niczego.
Piotr kręcił i kręcił, a my wzbudzałyśmy sensację! Pasażerowie i kierowcy wszystkich aut gapili się na nas, gdy nadjeżdżał autobus wszystkie głowy zwracały się w naszą stronę. Wtedy zaczynałam się śmiać, machałam ręką, spostrzegali kamerę i też się uśmiechali...

Najlepsza była pewna babcia, która koniecznie chciała się do nas przysiąść...
Po pół roku film został wreszcie nakręcony. I wtedy Piotrek zdezerterował, nie chciał filmu zmiksować w 2 tygodnie, tak żebyśmy zdążyli pokazać go w konsulacie. Prawdopodobnie film do dziś, siedziałby w piotrkowych kartonach (każda kaseta w innym kartonie i nie wiadomo gdzie...) gdyby nie Grześ Panter.
Grześ i jego żona Agnieszka, mimo, że mieszkają daleko ode mnie, przez kilka nocy siedzieli u mnie. Zmęczona Agnieszka drzemała na wiklinowym fotelu, a Grześ wbijał materiał w komputer. Potem jechali do domu i o 6 wstawali do pracy. Potem Grześ film, już u siebie, zmiksował i połączył ze ścieżką dźwiękową, którą ja zrobiłam.
Wiersz sfilmowaliśmy, bo chciałam, żeby mój wieczór autorski w konsulacie był inny od wszystkich. I był, dwa filmy, wiersze z CD nagrane przez aktorów - z muzycznym podkładem, czytanie na żywo, a także graliśmy i śpiewaliśmy różne moje ulubione piosenki w jam session. I na szczęście sala konsulatu była pełna. Długo trwało, ale nikt się nie nudził, bo były też i obrazy i malunki na jedwabiu i rzeźby. Artystyczny happening.
Nie wiem, czy w obecnej, komercyjnej Polsce jeszcze coś takiego się zdarza? Czy ludzie robią coś dla ludzi z czystej przyjaźni, nie biorąc za to pieniędzy? 
Mój wieczór autorski zrobiłam "z pomocą moich przyjaciół". Około trzydziestu osób pomogło mi absolutnie bezinteresownie. Grali, śpiewali, robili dekorację, puszczali filmy, czytali wiersze, sprzedawali bilety, obsługiwali aparaturę, przygotowywali poczęstunek, sprzątali, myli talerze i kieliszki. Sponsorzy podarowali ciastka. A wcześniej inni nakręcili i zmiksowali filmy, nagrali wiersze na CD.
To jest nadal wspaniałe wśród naszej Polonii. Potrafimy robić takie imprezy pomagając sobie z czystej przyjaźni. 
___________________________________________________________


Brak komentarzy: