czwartek, 11 października 2007

Diabelski internat

__________________________________________________________________

DIABELSKI INTERNAT   (Współtowarzyszkom niedoli)

Któregoś ranka
w skierniewickim szpitalu zmarła babcia Zofia
i z nią odeszła pewność mego dzieciństwa.
Wprost z pogrzebu musiałam jechać do martwej Warszawy,
gdzie matka
niepotrafiąca poradzić sobie z tragedią swego życia,
oddała moje - zawadzające - internatowi na Kamionku.
Odtąd przepadłam w wilgotnych murach budynku
wegetującego z lewej strony kościoła,
w którym Bóg nie chciał mieszkać, odkąd zamieszkał w nim diabeł.

Z prawej dymiła fabryka Wedla,
nie wabiąca szelestem celofanowych papierków
ani tłustym smakiem łakoci,
lecz dobijająca powietrze smrodem produkującej się czekolady.
Za Internatem rozlało się jeziorko
i straszył Park Skaryszewskiego,
w którym grasował wampir topiący ofiary w zasępionej wodzie.



Na korytarzach internatu zawodził wiatr,
a parkiety nocą polerował księżyc,
przedostający się do środka przez nieosłonięte okna.
Budynek dudnił zwielokrotnioną pustką
i wystraszone przemykałyśmy przy ścianach
jak pokutujące za cudze grzechy duchy.
Za to namiętności szarpały zakonnice z białymi skrzydłami, 

przyczepionymi do ich zamkniętych na cztery spusty twarzy.

Matka przełożona - jak wystygła planeta -
podtykała do pocałowania zmurszałą rękę,
której bałyśmy się dotknąć
przekonane, że rozsypie się w proch pod naszymi ustami
i zapaskudzi nieskazitelnie wyfroterowaną posadzkę!
(Nigdy też nie odkryłam czym właściwie była przełożona,
bo szczelnie okrywał ją czarny habit.)

Na jej ptasiej twarzy nie gościł uśmiech, 

tylko grymas, jak zgrzyt zardzewiałej zasuwki
przy połykających sieroty drzwiach wejściowych.
Czasem, w udanej łaskawości,
częstowała nas w obecności nieświadomych matek,
czekoladowymi kulkami,
którymi osładzała sobie gorycz zakonnego istnienia.

Oprócz diabła,
w internacie panowała żelazna dyscyplina:
pobudki przed wschodem słońca,
godziny modlitw na kamiennych posadzkach,
mycie w lodowatej wodzie, posiłki, nauka,
nabożeństwa i rzadki odpoczynek
odbywały się na nieznoszące sprzeciwu komendy.



Diabeł straszył, lecz dyscyplina karała bezwzględnie
linijką waląc w wyciągnięte rączki
lub naginając do klęczenia na nieheblowanej desce
z poddańczo podniesionymi ramionami.
Połykałyśmy smarki poddając się karze,
przed którą nie mógł nas uchronić ni ojciec, ni matka.

Wiedziałyśmy, że nie uciekniemy przed diabłem,
który - bojąc się światła z nieba - rozrabiał nocami,
kiedy nieświadomy złego Pan Bóg mocno spał.
W otępnych sypialniach,
gdzie w rzędach stały metalowe łóżka,
zasypiałyśmy zdrętwiałe ze strachu,
bo co noc budził nas chichotem opętanej zakonnicy.
A na naszych nieostrożnie odkrytych czołach
zostawiał ślady piekielnych łap,
których przez tydzień nie zmywała święcona woda!

Tropy jego kopyt biegły wzdłuż sypialni
zapastowane przez zakonnice.
Fakt, że były utrwalone uspokajał mnie trochę,
widać nie był aktywny
skoro nie chciało mu się robić nowych?...

Czasami smolił nasze poduszki
wymachującym ogonem,
a na mojej, ukrytej w nocnej szafce książce o Frycku Chopinie
bezmyślnie zostawił czarne odciski.
Obecny właściciel tego egzemplarza
(sprzedanego w antykwariacie na Świętokrzyskiej)
może je zidentyfikować
i okryć hańbą stracha na sieroty.



W czasie posiłków, w suterenie
przesiąkniętej zgnębionym zapachem sierocinca,
zakonnice pracowały nad rozwojem naszych duszyczek,
czytając bajki o pokornych Irusiach.
Ale my jak na złość! ciągle grzeszyłyśmy
gubiąc medaliki, zapominając z domu mydeł
lub ze strachu sikając do łóżek.
Za wszystkie przewinienia karał diabeł,
który powinien był się cieszyć z naszych grzechów?...

Nie docierała do nas filozofia uległych Irenek,
bo byłyśmy nieszczęsnymi sierotami,
oddanymi w ręce diabła na sześć długich dni i nocy.
Szczęściem była tylko sobotnia droga do domu.
Niedzielna, ciągnąca się
wzdłuż przerażającego parku Skaryszewskiego,
przez dwa lata była drogą do męki.
Matka nie chciała widzieć moich łez
i woziła mnie w sam środek piekła!
Do dziś, nie mogę spokojnie podróżować
niedzielnym popołudniem.



* * *
Tylko w przedszkolu na pierwszym piętrze było jasno.
Panowała tam siostra Genowefa,
która na pamiątkę podarowała mi święty obrazek.
I nawet raz, niespodziewanie zjawiła się moja matka
przynosząc dwa, przez nią uszyte, fartuszki z falbankami.
Farbami, które gotowała siostra Genowefa
malowałam utracone domy, rzeki, lasy...
A kiedy czarodziejskie ręce siostry wyświetlały bajki z rzutnika
zafascynowana, nieruchomiałam do wieczora.

To w internacie
muzyka przestała być tęskniącą burzą dźwięków,
a stała się rozwiązywaniem zagadek pięciolinii,
z którymi sam na sam
pozostawiała mnie śpiąca, stuletnia nauczycielka.
Nie bałam się ćwiczyć w pustej sypialni,
bo wiedziałam, że wyczerpany nocnym życiem diabeł
chrapie w pokojach zakonnic.



W czasie wolnym, wąsata wychowawczyni
przygotowywała nas do życia cywilnego,
każąc - rozbitymi marzeniami - wiórkować
bezkresne parkiety internatu.
A wieczorami najstarsze wychowanki
przedstawiały bajki Andersena.
Historią dziewczynki, która podeptała chleb
nauczyły mnie poświęcenia brodzenia w błocie.

* * *
Postarzałam się
i zaczęłam erę szkoły na niebezpiecznej Targowej.
Raz, matka wzięła mnie za rękę
i pokazując drogę powiedziała - zapamiętaj!
Zapamiętałam...
radząc sobie w galimatiasie brudnych ulic,
aut, furmanek i nieprzyjaznego tłumu.



W zamian za zaawansowanie
szkoła przyznała mi nagrodę książkową
oraz bilet na przedstawienie o ogromnym misiu i lalkach,
które nocą ożyły na sklepowych półkach.

* * *
Niedzielne łzy lałyby się bez końca 

- nikomu przecież nie byłam potrzebna -
a matka przeze mnie nie mogła wyjść za mąż!
Nie skarżyłam się,
bo za karę, w nocy przyszedłby do mnie diabeł
i moje powiększone reumatyzmem serce pękłoby ze strachu!
Płakałam i milczałam, aż litościwy Pan Bóg
zesłał na mnie zarazę wietrznej ospy i kokluszu,
który zakonnice wypędzały

waląc linjką moje dłonie, gdy mnie dusił.


Ale zaraza jak to zaraza, była silniejsza - i nie wylazła!
Matka chcąc nie chcąc, musiała nas zabrać
i zaraz podrzuciła cioci Marysi,
która przygarnęła zarazy bez sprzeciwu,
choć z czasem stanowczo wyprosiła dwie zakaźne.
Dopiero w Skierniewicach,
pewna, że nie dosięgnie mnie kamionkowski diabeł,
wyrzygałam piekielną tajemnicę.


* * *
Samą i odczynioną
zabrała mnie matka do pokoiku na Twardej,
na następnych trzynaście lat koszmaru.

Ale chociaż od diabła oddzielała mnie niebezpieczna Wisła!...
A on - jak dobrze o tym wiedziałam - był zbyt leniwy,
żeby z mojego powodu zmieniać mieszkanie.



(Przypomniane i spisane pochmurnym niedzielnym popołudniem 13 listopada 1994r.)
________________________________________________________________

Było to w 1949 i 1950 roku. Miałam wtedy 6 i 7 lat.
Urodziłam się w wygodnym domu (z wielkim ogrodem), stojącym nad rzeką, ale rodzice rozwiedli się zaraz po wojnie i matka wyjechała układać sobie życie w stolicy.
Nigdy nie zapomnę pierwszego spotkania z Warszawą!... Nagle znalazłam się 
na czarnej pustyni śmierci...

Ale nnajgorsze było jeszcze przede mną!  Matka oddała mnie do internatu dla sierot i półsierot, w którym przebywałam przez powszednie dni tygodnia. W sobotę po południu przywoziła mnie do domu, a niedzielnym popołudniem odwoziła do internatu.

Zakonnice (teraz są tam szarytki, jak się nazywały zakonnice w czepkach z białymi skrzydłami - nie wiem...) prowadzące internat stosowały wyjątkowe "metody" wychowawcze.  Wymyśliły  diabła, żeby za nie przeprowadzał akcję pedagogiczną.
(Mnie się jakoś udało i nigdy nie zostawiły mi na czole śladu czarnej łapy, bo spałam tak zawinięta w pierzynkę, ze tylko nos mi wystawał.)
Na koniec mojego pobytu, gdy zakaźnie chora leżałam w izolatce, sprzątająca ją - jeszcze niewyświęcona siostra - po moim pytaniu, czy naprawdę do dziewczynek przychodzi diabeł, 
usiadła na moim łóżku, serdecznie mnie objęła i powiedziała: „Nie dziecko, to robią zakonnice.” (Niech Ją za to Bóg wiecznie błogosławi...)


Miałyśmy zakazane mówić o diable w domach, ale i tak
 we wczesnych latach pięćdziesiątych internat został z hukiem zamknięty - o tej aferze pisały warszawskie gazety.


_____________________________________________________________
Na fotografiach: Internat jak wygląda dziś. Kiedyś przed nim był piasek, w którym raz cały dzień szukałam zgubionego medalika w strachu, że przyjdzie do mnie diabeł, jeśli go nie znajdę... Kościół, Targowa, rogatka przed Wedlem - koło której przejeżdżałam do lub z piekła. Jeziorko Kamionkowskie, internat od strony jeziorka: z lewej widać Wedel, kościół i internat - ledwo widoczny dziś zza drzew.  

Dalej ruina kamienicy w której mieszkałyśmy 13 lat, naprzeciw budującego się PKiN (zaznaczyłam ją żółtą kropką). Wreszcie most Śląsko-Dabrowski. 
Tylko 4 ostatnie zdjęcia stare, reszta dzisiejsze, ale przekolorowane na nastrój strachu, jaki czułam mieszkając tam pełne 2 lata.